Jak zdejmujesz koszulę do spania, wbita w plecy siekiera może to nieco utrudniać.

Powyższa sentencja nie jest przypadkowa, stanowi bowiem odpowiedź na pytanie, czy w długi weekend majowy jechać nad morze czy też w góry. Obawa, że dostanę od górali orczykiem lub ciupaską po pleckach skutecznie mnie odpycha od spędzenia ulubionego w całym roku czasu pod Tatrami czy w Beskidach. Prawdopodobnie bliskość gór powoduje, że bardziej ciągnie mnie nad morze, jest to kwestia mentalna, bo gdybym wymyślił o godzinie ósmej rano, że chcę gór w zasięgu, to o dziesiątej bym zajadał się pierwszym oryginalnym oscypkiem. Eurooscypkiem, popijając śliwowicą, bo kultowa i bez akcyzy, czego Unia nie wie i dobrze, bo nic z tym nie robi.

Ale jednakowoż Tatry coś w sobie mają, przyciągają mnie niczym byłą posłankę Beger do owsa. Oczywiście, jak na człowieka po czterdziestce przystało, nie będę się wygłupiał i skakał po nich jak kozica, tylko będę z szacunkiem patrzył z poziomu Krupówek, popijając zimne piwko tudzież grzane winko, w zależności od sezonu. Kiedyś zastanawiałem się, co mają w sobie te właśnie góry, że czuję od nich magiczne uzależnienie. Zapewne jest to fakt, że są to jedyne góry w naszym kraju nawiązujące strukturą do Alp, w przeciwieństwie do Beskidów, będących po prostu pagórkami, na które też nie wchodzę, bo i po co.

Z tym naszym Bałtykiem to zawsze jest jakiś problem: to korki na Helu, obłędne ceny w Kołobrzegu czy po prostu temperatura jakaś koszmarna, przy której tylko kaczor i mewa są w stanie wejść do wody i to tylko po kolana. Na majówkę wybrałem więc bardziej przyjazne miejsce, zawierające skaliste góry i obok nich morze – czyli Chorwację, a ponieważ uwielbiam turystykę samochodową, postanowiłem objechać Bałkany naokoło i przy okazji zobaczyć, co słychać w innych krajach tego regionu. Nie będę zanudzał relacją z wyjazdu, bo to nie miejsce na takie rzeczy, chciałem jednak wspomnieć o kraju, który zawsze traktuję tranzytowo, bo nic mnie w nim nie pociąga, a jest nim Serbia.

Nazwana kilka lat temu przeze mnie pieszczotliwie Sosnowcem Europy, została odwiedzona jakieś 20 razy, jedyne miejsce, w którym się zatrzymywałem, to stare miasto w Belgradzie. Nie zapomnę, gdy pierwszy raz wjechałem do stolicy Serbii, było to niedługo po bombardowaniach przeprowadzonych przez NATO w roku 1999. Rozwalone budynki po uderzeniu rakiet powodowały ciarki na plecach, bo na szczęście nigdy nie otarłem się o żadne działania wojenne i to było najbardziej przejmujące doświadczenie. Później wracałem do Belgradu wielokrotnie, odkryłem piękny park, z którego można zobaczyć panoramę miasta oraz zakole, gdzie łączą się dwie wielkie rzeki – Sawa oraz Dunaj. I to w zasadzie tyle, bowiem oprócz kilku spacerów odbytych w tamtych rejonach kompletnie mnie niczym nie ujęło.

Na trasie jak to na trasie: autostrada, nuda i dystanse do pokonania. Jakoś z rytmu jazdy zawsze mi wypada tak, że muszę się zatrzymać na nocleg za Belgradem, bowiem zmęczenie nie sprzyja nocnym jazdom, a ja nie cierpię jeździć po zmroku. I niestety, Serbia nie oferuje zbyt wielu miejsc, gdzie można odpocząć. Trzy lata temu wylądowałem w zajeździe, gdzie wszystko było złe, pomimo że nie jestem specjalnie wybredny w tych kwestiach. W tym roku liczyłem, że jednak uda mi się znaleźć jakieś inne lokum, ale tak się nie stało i ponownie stanąłem w tym samym miejscu. Nic się nie zmieniło, oprócz ceny – z 10 euro wzrosła na 19, ale za to dołożyli śniadanie (mocno powiedziane: bułeczka, kawałek białego sera, plaster pomidora i dżem).

Hotel, który swoje najlepsze lata przechodził wtedy, gdy mama zmieniała mi pieluszki tetrowe, na każdym kroku porażał moje oczy. Dobór kolorów w hallu, gdzie turkus łączył się z żółcią i bordowym, to wymysł jakiegoś szaleńca, do tego jakieś witraże ni z gruchy ni z pietruchy. W pokoju zaśniedziałe krany, wyrwane gniazdka i widok na śmietnik. Zapach jak w chrzanowskich suterenach. Na szczęście bar obok hotelu rekompensował z nawiązką, oferując dobre ceny oraz przyjazny wybór picia i jedzenia, co cenię sobie na Bałkanach szczególnie.

Wyjazd z Serbii to jak zawsze kwestia nieprzewidywalna, ale tym razem poszło dość gładko, bo tylko po godzinie czekania przekroczyliśmy granicę z Macedonią. Nie będę tęsknił, ale pewnie za rok lub dwa znowu się tam znajdę.

Tekst: Wojciech P. Knapik

Zobacz także: